Pani 11/2009
Był u mnie ksiądz z ostatnim namaszczeniem, niech to wystarczy.
Kiedy jest na wizji, nie myśli o tym, że oglądają ją miliony. Maksymalnie skupiona przekazuje wiadomości. Beata Tadla lubi swoją pracę w TVN24 i przy tworzeniu Faktów TVN. Czerpie z niej dużo satysfakcji. Gaśnie czerwona lampka. Na dzisiaj koniec. Prędko do domu. Tam czeka na nią Jaś. Może zdążą jeszcze do kina albo na spacer. Na pewno będzie czas na bajkę. Jej synek ma już prawie dziewięć lat, ale wciąż lubi słuchać historyjek na dobranoc. Domowymi obowiązkami Beata dzieli się z mężem. On też pracuje w telewizji, w Polsacie. Oboje starają się mieć czas dla dziecka i na życie prywatne. Wiedzą, jak cenne są takie chwile. Czasami Beata uświadamia sobie, że mogła wszystko stracić.
Niechętnie wraca wspomnieniami do porodu. Nigdy nie opowiedziała o tym publicznie. A to właśnie wtedy jej życie zawisło na włosku. Mało brakowało, a stałoby się to najgorsze. – Myślałam, że obędzie się bez komplikacji, a potem jako szczęśliwa mama przyjmować będę kwiaty i gratulacje – mówi Tadla. – Nie przypuszczałam, że sytuacja przybierze tak dramatyczny obrót.
Lekarze zbyt długo zwlekali z decyzją o cesarskim cięciu. Kiedy wreszcie się zdecydowali, jej organizm był bardzo osłabiony. Doszło do zarażenia gronkowcem. Wywiązała się sepsa. Na domiar złego przyplątało się obustronne zapalenie płuc. Miała 40 stopni gorączki, w piersiach czuła ciężar, jakby ktoś położył na niej kamień. Beata nie chce opowiadać o szczegółach choroby, bo to wspomnienie wciąż boli. – Był u mnie ksiądz z ostatnim namaszczeniem, niech to wystarczy – ucina.
Pięć tygodni leżała w izolatce podłączona do kroplówki i respiratora, często traciła przytomność. Kiedy w końcu nastąpiło przesilenie, była wściekła, że nie może być z dzieckiem. Zajmował się nim mąż na zmianę z teściami. Jej rodzice byli przy niej. – Tęskniłam, płakałam, chciałam zobaczyć synka – opowiada Beata Tadla.
Przy szpitalnym łóżku trzymała zdjęcie małego Jasia zrobione przez fotoreporterów „Gazety Wyborczej” do rubryki „Witamy na świecie”. – Dawało mi niezwykłą siłę – wspomina. – Patrzyłam i myślałam: „Muszę wziąć się w garść. Muszę wstać i chodzić”.
Pamięta, że była bardzo spragniona normalnego jedzenia. Przez całą chorobę jadła właściwie tylko kleik. Jak dostawała kolejny talerz, to wyobrażała sobie, że to jest rosół, że w środku pływa marchewka i kurczak. Pomagało.
– Wraz z lepszym samopoczuciem pojawił się żal: „Dlaczego tak się stało?”. Minęło sporo czasu, zanim spojrzała na to inaczej. Zrozumiała, że miała niebywałe szczęście.
